…No, ale po kolei.
Jak już wcześniej wspomniałem, dla zaspokojenia potrzeb Pracodawcy i naszych, po trzech tygodniach pracy braliśmy jeden dzień wolnego. Co? Dużo pracy? A tak, dużo, ale dawaliśmy radę i nikt nas do tego nie zmuszał.
Zaczynaliśmy o godzinie 8.00 a kończyliśmy o 22.00. Nie, nie… Nie ciągle, oczywiście z kilkoma przerwami. Rzeczywistej pracy mieliśmy 6 godzin dziennie, ale trzeba było zagrać rano, kiedy Goście wyjeżdżali, w południe, kiedy przyjeżdżali nowi i wieczorem, kiedy był czas na kolację, wieczorną kawę. Wymagało to od nas sporej dyscypliny. W końcu szliśmy do pracy trzy razy dziennie.
Nasz japoński przyjaciel Yoshio, wpadł na pomysł zorganizowania wspaniałej wycieczki dla naszej serdecznej koleżanki Basi, (polskiej pianistki pracującej w Shiobara) i dla nas. Pracowaliśmy w tej samej sieci hotelowej, w tej samej prefekturze Tochigi. Obie miejscowości leżą blisko siebie, więc można było to zrobić, ale pod warunkiem, że misternie ułożony plan, uda się zrealizować bez najmniejszych opóźnień. Barbara kończyła pracę zazwyczaj o godzinie 21.00, więc za zgodą pryncypałów, na ostatnie granie przyszła 15 minut wcześniej niż zwykle, by i skończyć kwadrans wcześniej. O 20.45, Basia zamknęła fortepian, schowała nuty. Szybciutko zrzuciła z siebie wieczorową kreację, przywdziewając wygodne, „cywilne” ubranie . Przed hotelem, w samochodzie czekał już nasz wierny i oddany przyjaciel Yoshio. Teraz należało bez przeszkód dojechać do naszej Kinugawy. Być może Yoshio denerwował się nieco i jechał ciut szybciej, niż w Japonii zwykło się jeździć, bo był u nas całe 5 minut przed spodziewanym czasem! Taki sam manewr, polegający na piętnastominutowym przesunięciu ostatniego grania, musieliśmy wykonać i my. Szybkie pakowanie instrumentów, przebieranie się i… w drogę.
Mieliśmy dojechać do oddalonej o 30 km miejscowości Kanuma. Tam o godzinie 22.30 mieliśmy złapać zarezerwowany nocny autobus do Kioto.
Na pobliskim parkingu należało zostawić samochód.
Autobus był dziwnie wielki, ale kiedy wdrapaliśmy się na górny pokład zrozumieliśmy, że daleka podróż wcale nie musi być męcząca, a ta japońska rzeczywistość jest zorganizowana w sposób dziwnie wygodny, wręcz doskonały. Takiego autobusu nigdy wcześniej nie spotkałem.
Przyzwyczailiśmy się, że zazwyczaj dwuosobowe fotele umieszczone są pod ścianami, a po środku jest przejście. Tu było inaczej. Jednoosobowe fotele były ustawione na zasadzie: fotel, przejście , fotel, przejście, fotel. W jednym rzędzie siedziały więc trzy osoby, a nie cztery jak zazwyczaj. Miejsca były znacznie oddalone od siebie. Dawało to poczucie komfortu i pewnej intymności. Po naciśnięciu guzika, nasz pluszowy fotel zamieniał się w doskonałe, baaardzo wygodne łóżko. Teraz można już jechać.
No, ale trochę żal od razu spać. Przecież właśnie przepracowaliśmy 3 tygodnie i mamy upragnione „wolne”. Nareszcie jest okazja poplotkować po polsku, nagadać się do woli z Yoshio, który doskonale mówi po angielsku. Nareszcie nie musimy gimnastykować się po japońsku.
W czasie pracy, jesteśmy otoczeni przez Japończyków, którzy mówią jedynie w swoim języku ( albo nie chcą się wydać, że znają angielski). Nasza znajomość języka japońskiego jest wciąż niewystarczająca dla wygodnej konwersacji. Konieczność mówienia w tym języku powoduje dziwne grymasy na naszych twarzach, czasem nietęgie miny, kiedy musimy udawać, że wszystko rozumiemy a mamy jedynie mgliste pojęcie o czym mowa. Czasem też okazywało się, że dość opacznie zrozumiemy naszego japońskiego rozmówcę, co skutkowało zabawnymi, a niekiedy zawstydzającymi skutkami…